Kilka dni temu w Internecie nastąpił wielki wybuch emocji dotyczących tzw. ACTA 2, czyli aktu prawnego, który ma być przyjęty przez Parlament Europejski. Od tamtej chwili dziennikarze prześcigają się (niestety) w wymyślaniu coraz bardziej absurdalnych tytułów, mających już naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwym obrazem przepisów, o których mówimy. Zaczynaliśmy od nie do końca prawidłowego stwierdzenia, jakim był „podatek od linków”, teraz jesteśmy już na etapie „cenzury Internetu”, „zdrady”, „końca wolności i swobody” oraz „Cenzora w postaci koncernów niemieckich” (to moje ulubione).
Rozumiem, że nowe przepisy mogą się niektórym nie podobać. Też mi się nie podobają, o czym pisałem już w czerwcu. Ale tak naprawdę, mimo iż nowe regulacje nie są napisane zbyt zrozumiale, wprowadzają dyskusyjne zasady rozliczania twórców, a sam proces legislacyjny jest mało przejrzysty, to nie będą nakazywały komukolwiek cenzurowania Internetu – nawet Niemcom :D Przyjrzyjmy się im dokładnie.
Czy to jest ACTA 2?
Nie, to nie jest ACTA 2 – nowe prawo nazywało się będzie dyrektywą w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym – ma więc dotyczyć właśnie przestrzegania praw autorów do stworzonych przez nich treści (takich jak artykuły, zdjęcia, muzyka, filmy itp.) w Internecie. Jest to unijny akt prawny – a nie umowa międzynarodowa z USA (tak jak dawne ACTA).
Co do tej pory rzeczywiście się wydarzyło?
Do tej chwili Parlament Europejski zajął stanowisko w sprawie proponowanej treści przepisów. Oznacza to, że ich decydujący kształt nie jest jeszcze przesądzony – i nie wiadomo czy w ogóle zostanie przesądzony, bo kadencja Parlamentu Europejskiego kończy się już za 8 miesięcy. Wbrew pozorom to nie jest dobra wiadomość, ponieważ temat wymaga regulacji, a kolejne pomysły Parlamentu mogą nie być wcale lepsze od obecnych. Zwłaszcza, że w porównaniu do czerwcowego projektu pewne zapisy zostały złagodzone i aktualnie projekt nie jest już taki zły (acz do ideału jeszcze mu sporo brakuje).
O co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi?
Najwięcej walki pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami nowych regulacji dotyczy postanowień art. 11 oraz art. 13 nowej dyrektywy – i już na wstępie muszę przyznać, że niestety część wątpliwości rzeczywiście jest uzasadniona.
Ale od początku.
Art. 11 to właśnie coś, co na początku nazywane było „podatkiem od linków”. Przepis ten mówi o tym, że twórcy publikacji prasowych (ich autorzy) powinni otrzymywać wynagrodzenie za to, że na różnych serwisach pojawiają się ich artykuły. W porównaniu z poprzednią wersją projektu (o której pisałem w czerwcu) pojawił się tu wyraźny zapis, że regulacja nie dotyczy sytuacji, gdy z publikacji prasowej korzystają indywidualni użytkownicy Internetu w celach prywatnych i niekomercyjnych.
Przepisy wskazują też, że wynagrodzenie nie jest należne za umieszczanie w sieci samych linków do utworów, którym towarzyszyły będą pojedyncze słowa (np. tytuł artykułu albo kilka pierwszych słów). To dobrze – oznacza to bowiem, że wrzucenie gdzieś linku (np. na Facebooka) nie będzie się automatycznie wiązało z koniecznością zastosowania wskazanego przepisu (art. 11 ust. 2a przyjętego tekstu dyrektywy). To samo dotyczy np. przedstawienia wyników wyszukiwania w Google – czego wiele osób bało się, analizując wcześniejszą wersję przepisów.
Czy to jest cenzura Internetu?
Nie – póki co oznacza to tylko tyle, że nie będzie możliwe kopiowanie czyichś treści na inne strony bez płacenia wynagrodzenia twórcom. Będziemy mogli nadal zapoznawać się z nimi w tym miejscu, gdzie pierwotnie zostały opublikowane. Będziemy mogli również do nich linkować np. na portalach społecznościowych. Linki takie (wraz z opisami) będą widoczne także w wyszukiwarkach internetowych.
Przepis ten uderzy przede wszystkim w różnego rodzaju agregaty treści, takie jak Wykop. Umożliwiają one np. zapoznanie się z treścią całego artykułu bez wchodzenia w miejsce oryginalnej publikacji. W myśl nowych przepisów strony takie powinny zawierać z twórcami (lub organizacjami zbiorowego zarządzania) umowy dot. płacenia za korzystanie z takich treści. Podobny obowiązek został nałożony również na te strony, na których możemy wyszukiwać zdjęcia (np. obrazy Google) - muszą one uwzględniać prawa autorskie twórców zdjęć, co może doprowadzić do ograniczenia ilości obrazów dostępnych za pomocą tego typu stron.
A co z tym artykułem 13? Czy to już koniec?
W swojej pierwotnej wersji artykuł 13 nakładał na twórców stron internetowych, na których użytkownicy mogli zamieszczać swoje treści (media społecznościowe, blogi, portale oferujące możliwość wrzucenia video, takie jak youtube) obowiązek zainstalowania algorytmów, które wykrywałyby treści naruszające czyjeś prawa autorskie. To nie był dobry pomysł.
Algorytmy takie są bowiem mocno niedoskonałe – przykładem jest Content ID na Youtube, który nie zawsze działa tak jak powinien – ma na przykład duże problemy z cytowaniem fragmentów filmów (na co prawo pozwala) albo muzyką będącą tłem jakiegoś wydarzenia.
Na szczęście w nowym projekcie dyrektywy obowiązek stosowania takich algorytmów został usunięty. Nadal jednak internetowi giganci będą musieli przestrzegać praw autorskich twórców i proponować im zawieranie umów licencyjnych. Przepis na szczęście nie będzie dotyczył małych przedsiębiorców (zatrudniających mniej niż 50 pracowników) oraz twórców stron niekomercyjnych – np. encyklopedii online, takiej jak Wikipedia.
Nie obowiązuje również dostawców usług chmurowych, w ramach których dane są prywatne – tzn. niewidoczne dla dużej liczby użytkowników (np. Google Drive albo OneDrive) oraz twórców sklepów internetowych i internetowych platform handlowych (takich jak Allegro). Czyli (wbrew temu co mówią niektórzy krytycy dyrektywy) nie nakaże ona hostingodawcom analizować tego co trzymamy na dyskach chmurowych.
Wydaje się więc, że nie będzie tak źle, chociaż obecna treść nieszczęsnego artykułu 13 to zlepek różnych pomysłów, który nie niesie za sobą nic konkretnego. Może być więc tak, że wielkie portale będą robić dokładnie to co dotychczas – czyli reagować dopiero w przypadku otrzymania informacji o jakichś naruszeniach praw twórców. Twórcy tych portali będą jednak mieli również pełne umocowanie do tego, aby próbować wprowadzić algorytmy, wyszukujące treści chronione prawem autorskim – a te są póki co mocno niedoskonałe. Dlatego też tak ważne będzie uszczegółowienie, a także ewentualne doprecyzowanie przepisu art. 13 w regulacjach krajowych.
Co z memami?
Jeśli chodzi o możliwości tworzenia memów, satyr, materiałów o charakterze humorystycznym, a także cytowania pewnych materiałów, to (generalnie) nic się w tym zakresie nie zmienia. Będzie więc można nadal „produkować” memy i nie ma się to wiązać z koniecznością płacenia jakichkolwiek opłat – przynajmniej tak długo, jak jest się użytkownikiem sieci.
Co dalej?
Parlament Europejski nie przyjął jeszcze ostatecznej wersji przepisów – prace będą więc trwały dalej. Oznacza to, że „kompromisowa” wersja dyrektywy może jeszcze ulec zmianie – zarówno na lepsze jak i na gorsze. Cieszy więc to, że szeroka społeczność zaangażowała się w dyskusję o nowych przepisach. Mam nadzieję, że na tym się nie skończy i uda się jeszcze nieco poprawić treść dyrektywy – zwłaszcza w zakresie problematycznego artykułu 13. Oby tylko dalsza dyskusja była merytoryczna i opierała się na rozumieniu tego co się dzieje – bo niestety straszenie cenzurą i końcem Internetu nie przyniesie nam (internautom) żadnych korzyści. Wtedy Parlament Europejski po prostu uzna, że ludzie zostali zmanipulowani i uchwali nowe przepisy w finalnej wersji, nie słuchając głosu tych obywateli, którzy obawiają się konsekwencji przyjęcia dyrektywy na funkcjonowanie sieciowych społeczności.